utworzone przez Justyna Nater | mar 31, 2019 | Artykuły, Lifestyle
Nigdy wcześniej nie publikowałam na blogu tekstów dotyczących wyjazdów, ale ponieważ ten połączony był z wizytą na targach optycznych Vision Expo, chciałabym podrzucić Wam kilka informacji na temat pobytu w Nowym Jorku, a na koniec krótko podsumować targi. Dlaczego krótko? Zaraz zobaczycie.
1. Jak wyjechać
Żeby móc wyjechać do Stanów, potrzebowałam wizy. Ale najpierw okazało się, że mój paszport straci ważność na miesiąc przed planowanym wyjazdem, więc w pierwszej kolejności wyrabiałam ten nowy dokument, a potem składałam wniosek wizowy.
Taki wniosek wypełnia się online i jednocześnie trzeba odpowiedzieć na garść pytań różnej maści (naprawdę różnej, niektóre są wybitnie ciekawe).
Po wypełnieniu wniosku online, dodaje się zdjęcie i umawia na spotkanie w Ambasadzie.
U mnie oczywiście nie mogło się obejść bez przygód. Wniosek zaakceptowany, zdjęcie zaakceptowane. Pojechałam do Warszawy w ustalonym terminie. Dzień przed spotkaniem (miało się odbyć o 8 rano), około godziny 19:30 otrzymałam maila, że jednak zdjęcie nie przeszło i trzeba zrobić nowe. Nawet nie wiecie, jak się tym zestresowałam. Z pomocą przyjaciela, znalazłam otwarte studio fotograficzne i robiłam nowe zdjęcie na szybko. Zaakceptowano je na miejscu.
Na jedną godzinę w Ambasadzie umawia się po kilkanaście osób. Kiedy ja czekałam na swoje „wejście”, było razem ze mną kilkadziesiąt osób – na wcześniejsze i późniejsze godziny. Staliśmy na ulicy pod bramą Ambasady, padał śnieg, a nas ogrzewały parasole grzewcze.
Może się okazać, że, tak jak moi współtowarzysze, dowiecie się o tym, że zdjęcie jednak jest nieprawidłowe dopiero przy okienku – ci ludzie byli zestresowani już znacznie bardziej niż ja dzień wcześniej. Nie ma jednak tego złego, bo sprytnie w budynku została postawiona fotobudka i za jedyne 20, czy 30 zł, możecie sobie szybciutko zrobić fotkę na miejscu. Biznes is biznes, ale ratuje mimo wszystko opłatę za wniosek wizowy, która nie należy do niskich.
Na terenie Ambasady jesteśmy odcięci od świata zewnętrznego, ponieważ przy wejściu musimy oddać telefon, ale zwracają go na szczęście przy wyjściu.
I teraz najważniejsze – jeśli poprawnie wypełnimy wniosek, zapłacimy i złożymy odpowiednie zdjęcie – spotkanie z Konsulem naprawdę nie jest straszne. Wystarczy grzecznie odpowiedzieć na wszystkie zadane pytania, przeważnie po co jedziemy, jak długo zostajemy. Nie ma się czego bać. Poza tym, przynajmniej tamtego dnia, nie spotkałam tam ani jednego niesympatycznego człowieka.
Na miejscu, jeśli otrzymamy zgodę na wydanie wizy, zostawiamy swój paszport, który możemy odebrać osobiście lub poprosić o jego przesłanie pod wskazany adres. Moja wiza przyszła jakoś po około 2 – 3 tygodniach.
Jeśli chodzi o zniesienie wiz do Stanów, sytuacja wygląda w ten sposób, że Polska wciąż ma odrobinę za wysoki wskaźnik odmowy. Przeważnie wynika to ze źle wypełnionego wniosku lub innego formalnego problemu.
Zerknijcie na stronę bezwizdousa.pl
„Polska w programie Visa Waiver
Aby nasz kraj znalazł się programie ruchu bezwizowego do USA odsetek obywateli, którym amerykańskie służby imigracyjne odmówiły wizy B1/B2 (turystycznej i biznesowej) w ciągu amerykańskiego roku budżetowego, czyli od 1 października do 30 września, nie może być wyższy niż 3 proc.”
W roku 2018 były to niecałe 4%, musimy zejść poniżej 3%, więc każdy Wasz złożony i pozytywnie rozpatrzony wniosek, przyczynia się do poprawy tej statystyki – dlatego warto składać te wnioski, do czego zachęcam, jeśli macie taką możliwość.
2. Co zabrać
Dobry humor! W Nowym Jorku spotkałam się z tak niesamowitą ilością pozytywnej energii, że nie było możliwości „złapania” złego nastroju.
Lot międzykontynentalny nie ma takich ograniczeń bagażowych, jak nasze międzynarodowe tanie połączenia, w których czasem trzeba dopłacać nawet za minimalny bagaż podręczny. Tu możemy zabrać zwykle dużą walizkę (w przypadku linii LOT, którymi my lecieliśmy) 23kg + bagaż podręczny 8kg.
Przy tej okazji powiem Wam jeszcze jedną ciekawostkę. Sama zawsze staram się nie pakować bagażu na tak zwanego maksa. Objętościowo bywa różnie, ale wagowo zawsze się mieszczę. Natomiast to, czy mając walizkę 24,5kg będziecie musieli do niej dopłacić, czy nie, zależy w głównej mierze od nastroju osoby Was „czekinującej” na lotnisku (check in). To samo dotyczy bagażu podręcznego. Najczęściej waży się go wtedy, kiedy samolot ma pełne obłożenie. Kiedy nie ma pełnej ilości pasażerów – tak jak w naszym przypadku, podczas lotu DO Stanów – przeważnie nie ma problemu nawet, jeśli do bagażu podręcznego macie jeszcze jakąś większą torebkę na ramię. Warto jednak zawsze przestrzegać tych regulaminowych sztuk i ciężaru, żeby później w ostatniej chwili nie okazało się, że nie macie co zrobić z pięcioma kilogramami Waszych osobistych rzeczy i o ile jest to kwestia szamponu, który ostatecznie możecie dokupić na miejscu, o tyle książek, ciuchów, butów to raczej na lotnisku wyrzucać nie będziecie mieli ochoty.
I dodatkowa informacja dla osób, które nigdy nie leciały samolotem – do bagażu podręcznego nie wkładamy ostrych rzeczy i płynów powyżej 100ml. Jeśli macie kosmetyki lub jakiekolwiek płyny, objętość butelki nie może przekroczyć 100ml, wszystko trzeba zmieścić w litrowej przezroczystej torebce. Przyniesienie butelki wody, czy innego napoju do strefy security, kończy się przymusowym wypijaniem wszystkiego na raz lub wyrzucaniem tego do śmieci. Humor strażników w strefie security też ma ogromne znaczenie, więc w każdym kraju polecam jednak się ich grzecznie słuchać i uśmiechać, a wtedy wszystko powinno przebiec sprawnie.
W tak długą podróż samolotem 8-10 godzin nie warto się malować, ani ubierać szpilek. Jeśli jest taka konieczność, bo Johny Depp odbiera Was z lotnika, ostatecznie lepiej się do tego przygotować już w samolocie, na koniec podróży, niż lecieć w ten sposób całą drogę.
Mam też wskazówkę z własnego doświadczenia – w strefie Security trzeba zdjąć pasek, zegarek, wyjąć telefon, przedmioty elektroniczne i płyny (czasem każą to wszystko wyciągać do pojemnika, a czasem po prostu nie mieć tego przy sobie, ale chociażby w bagażu podręcznym – różnie bywa) – nie polecam ubierać kusych bluzek, a na to swetrów, chyba że się drogie Panie lubicie rozbierać przy setkach ludzi. Popełniłam ten błąd dwa razy, ubierając się „na cebulkę”. Niestety takie swetry też trzeba z siebie zdjąć (wszelkie nakrycia wierzchnie, szaliki, czapki itp), więc potem zostajecie w takim negliżu i bez butów za bramką i czekacie na Wasze rzeczy, jak na zbawienie, a pech zawsze chce, że wtedy jadą do Was po taśmie najwolniej jak to możliwe.
Do puenty – co zabrać? Naprawdę potrzebne rzeczy – kosmetyki, które skończą się w ciągu pobytu, wyliczone ciuchy – plus coś „w razie w”. Zawsze, kiedy wkładacie coś do walizki, zastanówcie się „CZY NA PEWNO będzie Wam to absolutnie NIEZBĘDNE.” I nie ma sensu panikować, jeśli zapomnicie szczoteczki do zębów – najważniejszy jest zawsze dokument, bilet i portfel, ewentualnie wiadomo – telefon.
3. Oczy podczas długiego lotu samolotem
BEZ MAKIJAŻU. Koniecznie. Powietrze w samolocie jest wybitnie suche, a klimatyzacja często niestety nieoczyszczona. Jeśli ktoś śledzi mnie na Instagramie to nie raz widział, jak wyglądają moje oczy (mam Zespół Suchego Oka) po podróży samolotem.
W krótkich rejsach jak kto lubi, ale w tych międzykontynentalnych, czy takich trwających ponad 5-6 godzin, makijaż to ZŁO. Zarówno dla oczu, jak i dla skóry twarzy. Chusteczki nawilżające, krem nawilżający, krople nawilżające, chusteczki do higieny brzegów powiek – naprawdę się przydają, bo w klimatyzacji latają różne… no kurz lata. Dodatkowo polecam opaski, najlepiej takie z wybrzuszeniem na oczach, żeby móc je swobodnie pod opaską otworzyć. Takie opaski można kupić nawet na lotnisku, chociaż nie zawsze dostępne są te, w których właśnie można otworzyć oczy, więc lepiej się zaopatrzyć wcześniej.
Nie polecam soczewek w samolocie – oczy wysychają, w powietrzu klima, bardzo łatwo też o drzemkę, a nie śpimy w soczewkach. Wszyscy soczewkowicze – zabierajcie swoje okulary korekcyjne w taką podróż. Nie tylko do samolotu – będąc w innym kraju, nigdy nie wiecie, co Wam się może przytrafić, a szukanie nowych soczewek może być bardzo kłopotliwe, bo w Stanach i w innych krajach produkty mogą się różnić od siebie nazwą, charakterystyką itp.
Np. w Stanach dopuszczone do sprzedaży są takie krople, których nie ma w Polsce albo w całej w Unii Europejskiej. Soczewki kontaktowe to nie szampon, żeby w razie czego kupić sobie inny w pierwszym lepszym sklepie. Zabierzcie ze sobą zawsze awaryjną parę lub więcej opakowań – w razie W i obowiązkowo okulary korekcyjne.
W tego typu lotach, na poprzedzającym siedzeniu, umieszczone są ekrany, na których można oglądać filmy. Pierwsza sprawa – MRUGAMY regularnie oglądając ten film – zwłaszcza, że ekranik jest mały i umieszczony dosyć blisko.
Z tego samego powodu – bliskiej odległości ekranu od oczu – po jednym filmie nie włączajcie kolejnego, zróbcie sobie kilkanaście minut przerwy i popatrzcie gdzieś w dal – można się nawet przespacerować po pokładzie samolotu.
4. Zmiana czasu
Moja zmora. W tamtą stronę przeszło bezboleśnie – przylecieliśmy pod wieczór, poszliśmy na spacer i na kolację, położyliśmy się spać, wstaliśmy rano i było rewelacyjnie. A powrót? Lepiej nie pytajcie. Różnica czasu 5-6 godzin to takie „niby nic”, ale ma ogromne znaczenie dla organizmu. Przyzwyczajanie się do zmiany to kwestia indywidualna, ale polecam w miarę możliwości tak dobierać godziny przylotu i odlotu, żeby dopasować je z godzinami odpoczynku i spania.
5. Rozmowy, SMS i sieć
Na miejscu można kupić amerykańską kartę i korzystać z Internetu bez problemu.
Polska karta i roaming oznacza około 5 zł / minutę połączenia wychodzącego, 3 zł za minutę odebranego (oczywiście mówię tu teraz o mojej sieci, ale stawki są podobne) i około 1,5 zł za smsa. I w tym momencie sms do rodziny „żyję, doleciałem” staje się smsem premium, tyle że nie grasz o 25 tys. zł w radio.
W samolocie upewnijcie się, że wszelkie możliwe połączenia sieciowe zostały wyłączone – nie wystarczy wyłączenie ikonki WiFi, trzeba wyłączyć absolutnie w każdym miejscu pobieranie wszelkich danych i wszelkie próby łączności z siecią. Nie chcielibyście zobaczyć rachunku telefonicznego po aktualizacji jakiejś aplikacji, która zrobiła się automatycznie w tle lub przez przypadek ściągniętej poczty mailowej. Nie polecam.
Co za to polecam? Odcięcie się od świata online. Odpoczynek. URLOP.
Zrobiliśmy to i było rewelacyjnie. Wszelkie zdjęcia i relacje na Instagramie wrzucałam wieczorem, po powrocie do hotelu, przez hotelowe WiFi. Całymi dniami byliśmy odcięci od mediów społecznościowych i.. nie sądziłam, że kiedyś to powiem – to był naprawdę wspaniały czas.
Oczywiście w muzeach, na lotniskach, niektórych knajpach itp. możecie złapać WiFi, więc jeśli ktoś nie chce w ten sposób odpoczywać, to nie ma tragedii. To w końcu Nowy Jork.
6. Plastik w Nowym Jorku
Smutny widok po wyjeździe z lotniska – ŚMIECI. Przedmieścia Nowego Jorku są zarzucone potworną ilością plastiku. I to jest naprawdę smutny widok, bo w niektórych miejscach ledwo spod tych śmieci widać trawę na trawnikach. W Unii Europejskiej od 2021 mają być wycofane patyczki, talerzyki itp a tam… plastikowe sztućce, słomki, reklamówki, są absolutnie WSZĘDZIE. Szkoda.
7. Charakterystyczne budki z jedzeniem
Nowy Jork pachnie bułą. Pół żartem, pół serio. Nawet nie tyle bułą, co olejem… Olejem, parówkami, mięsem, fast foodem, ale również orzeszkami w karmelu. Budki są absolutnie wszędzie i na każdym kroku. Zapach unosi się w powietrzu. Nie wiem, jak intensywny jest latem, kiedy powietrze stoi i jest duszno, ale momentami bywa uciążliwy, choć mimo wszystko niewątpliwie MA swój urok. No i ci eleganccy biznesmeni, wychodzący z biura po hot doga w biegu. To się dzieje naprawdę, nie tylko w filmach. Ach – i jeszcze jedno – Starbucks jest dosłownie co 5 minut. DOSŁOWNIE.
8. Ceny
Nie ma co owijać w bawełnę – jest drogo. Oczywiście dla łowców okazji na pewno znalezienie takowych w Nowym Jorku, nie jest wielkim wyzwaniem i da się przeżyć ekonomicznie, ale jeśli nie macie takich umiejętności lub czasu, żeby szukać specjalnie tańszych rozwiązań to niestety ceny są dosyć wysokie. Wyjątkiem są przedmioty takie jak np. kosmetyki, które u nas są importowane ze Stanów, bo w Stanach są produkowane albo markowe ciuchy w TJ Maxxie (u nas TK Maxx u nich TJ Maxx). Tu akurat ceny potrafią bardzo pozytywnie zaskoczyć.
Jeśli jednak chodzi o jedzenie, to spokojnie jeden posiłek dla dwóch osób to minimum 30 dolarów. I to naprawdę już jest dosyć ekonomiczna cena. Oczywiście mówię o posiłku w knajpie, bo taniej będzie wziąć bułę z budki albo kawę i bajgla w Starbucksie, wtedy oczywiście może wyjść trochę taniej.
WAŻNY temat – NAPIWKI. Spróbujcie wyjść z knajpy nie zostawiając kelnerowi napiwku – dogoni Was na ulicy, a jak tego nie zrobi, to lepiej odczekajcie kilka dni z powrotem w to miejsce i usiądźcie w rejonie innego kelnera, bo ten już na pewno nie będzie się starał przy obsłudze. W Stanach nie zostawienie napiwku jest po prostu niegrzeczne i bardzo źle widziane. My zostawiamy napiwki zawsze, nawet w Polsce, chyba że naprawdę wydarzy się coś takiego, że obsługa na nie totalnie nie zasługuje, ale to się rzadko zdarza. Natomiast w Stanach problemem jest nie tylko sam fakt obowiązku dawania napiwków – bo to akurat uważam za bardzo dobry zwyczaj, doceniający pracę kelnerów – problemem jest to, że ich jeden dolar to za mało na napiwek, a dla nas każdy dolar w przeliczeniu na złotówki to około 4zł w zależności od kursu danego dnia. Na każdym paragonie w knajpie, macie już informację o tym, ile powinien wynosić „grzeczny” napiwek – jest minimum i dwie kolejne wartości. Minimum to z reguły 13-18% wartości zamówienia, więc jeśli macie rachunek na 30 dolarów to już minimum jest 3-4 dolary. Tam – malutko. Na nasze około 12-16 zł.
9. Czystość
O plastiku już pisałam, ale teraz duży pozytyw. Toalety publiczne. „Ale o czym ona w ogóle teraz będzie mówić!?” Tak, dokładnie. O toaletach publicznych. Nie trafiłam przez 10 dni na ANI JEDNĄ brudną toaletę w miejscu publicznym, począwszy od lotniska, po hotel (to niby oczywiste), restauracje, a kończąc na toalecie w samym Central Parku. CZYSTOŚĆ taka, że można po podłodze jeździć białą rękawiczką. Mówię poważnie. Odświeżacze powietrza, miękkie, białe papiery toaletowe, zero papieru na podłodze, zero wody na podłodze i innych płynów niechcęwiedziećjakiego pochodzenia. Zero rozlanego mydła na umywalkach. CZYSTOŚĆ.
Nie wiem, czy mieszkaniec Nowego Jorku zgodziłby się ze mną, bo mogłam mieć po prostu ogromne szczęście (byłoby naprawdę ogromne), ale ja byłam absolutnie zachwycona. Nie cierpię toalet publicznych, niestety na lotnisku w Warszawie, od razu po przylocie do Polski, zrozumiałam dlaczego, bo już na tym etapie różnica była ogromna i bardzo widoczna, chociaż toalety na lotnisku Chopina do najgorszych wcale nie należą.
10. Dźwięki miasta
Jeśli chcecie mieszkać w cichym miejscu to chyba najlepiej AirBnB na Brooklynie – w naszej opinii tam było najciszej, ze wszystkich miejsc, w jakich byliśmy. Poza Central Parkiem ewentualnie, ale nie mają domków na drzewach.
Na Manhattanie słabo radzą sobie nawet wygłuszające okna w hotelach. Może w tych pięciogwiazdkowych jest lepiej, ale nasz do najgorszych nie należał i hałas był 24h na dobę. Dźwięki miasta takie jak, klaksony, syreny pojazdów uprzywilejowanych, krzyki ludzi itp ja osobiście uwielbiam. Zupełnie mi to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie. Gorzej, kiedy okno usytuowane jest nad jakimś wentylatorem np. od klimatyzacji, który pracuje całą dobę. A takich w centrum miasta nie brakuje. Ale po jednym – dwóch dniach, do wszystkiego można się przyzwyczaić – naprawdę. Poziom ekscytacji tym miastem bardzo w tym pomaga i po pewnym czasie już absolutnie nic nam w nim nie przeszkadza. Przynajmniej tak było w moim przypadku, mimo że od razu drugiego dnia zaliczyłam solidny strzał w głowę, kładąc się do łózka, nad którym w naszym pokoju gratisowo wisiało trzecie. Nie pytajcie. Wiedziałam, że to się tak skończy od razu, jak tylko je tam zobaczyłam. Żyję? Żyję. Mogłabym mieszkać w tym pokoju w Nowym Jorku do końca życia. Bo to Nowy Jork. Chociaż pewnie po kilku miesiącach z mojej czaszki nic by nie zostało. Drobiazg.
11. Wiatr
Ze względu na ułożenie ulic i alei, w kratownicę wzdłuż i równolegle do linii wody, w Nowym Jorku prawie cały czas wieje. Latem – nie wiem, nie byłam, ale rozmawialiśmy ze znajomą, która tam mieszka i mówi, że tak jak wiało podczas naszego pobytu, wieje bardzo często. Tak tylko uprzedzam, bo my to z nadmorskich polskich klimatów, więc jakby, no wiecie, wiatr mamy nie tylko we włosach, ale i we krwi. Jest wiatr? Nie ma smrodu od samochodów, a ten z budek z fastfoodami szybko przelatuje wzdłuż ulicy. I mówię zupełnie serio – w Nowym Jorku da się zaciągnąć w miarę świeżym powietrzem. Nie zawsze oczywiście, ale się da.
12. Metro
Świetnie skomunikowane linie metra. Polecam kupować bilety terminowe. My mieliśmy tygodniowe i na 10 dni było idealnie. Kiedy nam się skończyły przedostatniego dnia, mieliśmy jeszcze większą motywację, żeby wszędzie przejść piechotą – na szczęście pogoda bardzo dopisywała i spacery były możliwe. Codziennie robiliśmy od 11 do 14 km pieszo. Wracając do metra – warto, da się dojechać absolutnie wszędzie. Oznaczenia są może minimalnie gorsze (moim zdaniem) niż np. w Monachium, czy Mediolanie, ale po kilku przejazdach można się szybciutko nauczyć co, jak, skąd, dokąd itd.
13. Śniadania
Sprzedaję Wam miejscówkę na przepyszne i jedne z tańszych śniadań w samym centrum Manhattanu – Andrew’s Coffee Shop. Tam pracuje też Ania, przesympatyczna Polka, którą poznaliśmy podczas wyjazdu i z którą bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Byliśmy tam na śniadaniu CODZIENNIE i gwarantuję Wam, że się nie zawiedziecie, jeśli kiedyś tam traficie. Tu uwaga – typowe śniadanie amerykańskie to pankejki z owocami + bita śmietana + bekon + kiełbaski + syrop klonowy. Naprawdę.
Ale omlety robią przepyszne i gofry również. Ciasto mają obłędne i polecam spróbować koniecznie, jak smakuje ich nowojorski sernik. Taki czyściutki, bez dodatków.
Aha, zapomniałabym! Oglądaliście film Ocean’s 8? Jeśli tak, to ta knajpa jest pokazana na samym początku filmu, kiedy Sandra Bullock wychodzi z więzienia. Nie miałam o tym bladego pojęcia. Oglądałam wcześniej ten film, a w samolocie w drodze powrotnej włączyłam go sobie dla przypomnienia i szczęka mi opadła, jak to zobaczyłam. Fajne uczucie. I to nie było żadne lokowanie marki. Czysty przypadek.
14. Broadway
Być w Nowym Jorku i nie być na Broadwayu, to jak przyjechać nad polskie morze i nie wyjść ani razu na plażę. Nie namawiam Was na hardcorowe kupowanie biletów za 230 dolarów za sztukę, nie jestem szalona (chyba, że ktoś może sobie na to pozwolić). Na Times Square są kioski, w których codziennie od 14:00, a w niedzielę chyba od 15:00, można kupić bilety na różne spektakle w znacznie niższych cenach. W ten sposób nam udało się zdobyć bilety na spektakl Chicago i było absolutnie cudownie. Bilety można też kupić taniej w specjalnych aplikacjach (np. Today Tix) lub wygrać duże zniżki w loteriach.
15. Zwiedzanie
Chcecie zobaczyć Statuę Wolności z dołu, czy z „dalszego bliska”? Pytam, bo to ważne pytanie. Jeśli koniecznie musicie z dołu, musicie stanąć pod samiuśką Statuą – no to koszt będzie około 18 dolarów, wejście na „murek” kolejnych kilka dolarów, i kolejnych kilka za wejście na koronę. No taka droższa impreza – ale jak ktoś chce, to czemu nie. Jeśli sobie tak życzycie, to tylko jedna uwaga – wychodząc z metra nie zatrzymujcie się przy NIKIM. Nawet, jeśli ktoś będzie Wam pokazywał swój identyfikator „jestem stąd, pracuję dla nich, tu mam certyfikat” bla bla bla. Idźcie prosto do kas, przy samym promie (no tak przy promie – bo nie powiedziałam – tam trzeba dopłynąć). Taki naciągacz zrobi wszystko, żeby Was zatrzymać, a gadka będzie wyglądała mniej więcej tak „pani popatrzy, takie zdjęcie zrobi pani, jak pani pojedzie tamtym stateczkiem do samej Statuły” – pokaże Wam beznadziejne foto u stóp Statuy Wolności, że niby z dołu koszmarny widok i jakaś taka gigantyczna i nie, nie nie opłaca się zupełnie. Za chwile pokaże Wam zdjęcie dwojga przytulonych ludzi – statua wolności 500 metrów dalej – „pani patrzy, jak ładnie widać”.
Wiecie co to znaczy? W kasie przy promie zapłacicie 18 dolarów za dojazd pod Statuę i owszem, może będziecie musieli dopłacić za wejście tu i ówdzie, ale on będzie Was namawiał na wycieczkę ICH LEPSZYM promem, z którego ostatecznie nie pozwoli Wam zejść i skasuje Was 30 dolarów za osobę, no bo przecież gwarantuje lepszy widok i lepsze zdjęcia. Tyle że takie same zdjęcia zrobicie dopływając do Statuy tym promem za 18 dolarów i jeszcze z niego zejdziecie.
Wersja budżetowa? Około 300 metrów dalej od promików za 18 i 30 dolarów jest prom DARMOWY. Oczywiście, ani nie podpływa pod samą Statuę Wolności, ani Was pod nią tym bardziej nie wysadzi, ale widoczność jest bardzo dobra, a przejazd nie kosztuje ani grosza. I absolutnie nie chodzi o to, żeby na wszystkim oszczędzać, ale wierzcie mi w Nowym Jorku wszelkie atrakcje to wstęp 20-40-50 dolarów i po prostu chcę Wam poradzić, że są alternatywy.
A tu zdjęcia z darmowego stateczku.
Jeśli interesuje Was zwiedzanie jakiegokolwiek muzeum, warto wcześniej w sieci poszukać informacji o biletach wstępu. Okazuje się, że w wielu miejscach są wydzielone dni i godziny, w których wstęp jest darmowy. Faktem jest, że poszliśmy w taki sposób do MOMA (Muzeum Of Modern Art) i dziki tłum, plus szkolne wycieczki mnie totalnie przerosły, zobaczyłam Van Gogha, Gustava Klimta, Jacksona Pollocka i kilku innych artystów i uciekaliśmy czym prędzej. Co nie zmienia faktu, że DA SIĘ. Może mniej komfortowo, ale jednak.
Empire State Building polecam odwiedzić około godzinę przed zachodem słońca. Nie później, później wszyscy hurtem chcą właśnie zobaczyć zachód słońca. Godzina wystarczy, żeby zająć sobie dobre miejsce do obserwacji. W tygodniu. Bo w weekend nawet to nie działa. Wjeżdżając godzinę przed zachodem słońca w tygodniu, może się udać tak jak nam – brak kolejki lub mała kolejka + widok miasta z góry w ciągu dnia, o zachodzie słońca, wieczorem. Najlepiej.
Nie byliśmy na żadnym innym punkcie widokowym – jest jeszcze np. Rockefeller Center i One World Observatory.
Absolutnie z czystym sumieniem polecam Wam The Color Factory – bilety trzeba kupić online, nie ma sprzedaży na miejscu i nie jedzcie nic słodkiego przed wejściem. Więcej Wam nie powiem, żeby nie zniszczyć wrażeń tym, którzy być może będą mieli szansę się tam wybrać.
16. Mosty
Brooklyn Bridge i Manhattan Bridge – nie polecam w weekend w ciągu dnia. Ewentualnie o świcie, ale naprawdę wczesnym. A najlepsze połączenie to świt w ciągu tygodnia. Pustki, spokój, piękne widoki. Mosty są przepiękne i można je obfotografować z każdej strony. Jest w sieci wiele przewodników, które pokażą Wam z punktem na mapie, w jakich miejscach najlepiej się ustawić dla najlepszych zdjęć. My specjalnie wstawaliśmy o godzinie 5:00 w niedzielę, dojechaliśmy na Brooklyn Bridge o 7 rano. Kilka minut po wschodzie słońca, bo niestety ze względu na zmiany peronów, uciekło nam jedno metro, ale i tak było świetnie.
17. Central Park
Cudowne miejsce w samym sercu miasta. Gdybym tam mieszkała, chodziłabym w miarę możliwości tak często, jak to możliwe. Najprzyjemniej jest w tygodniu, bo w niedzielę dzikie tłumy. I można zbankrutować na orzechach, bo kupowaliśmy codziennie paczuchę dla wiecznie głodnych nowojorskich wiewiórek, które skradły nasze serca. Nie wiem co takiego jest w tym parku, ale niesamowicie relaksuje, pomimo wielu spacerowiczów. Polecam zwłaszcza bardziej schowane i odległe od głównych ulic uliczki i alejki – nam się trafił wiosenny deszcz i śpiew ptaków – rewelacja. Skały mienią się w słońcu jak obsypane brokatem, na każdym kroku jakiś muzyk, obłędna atmosfera.
18. Biblioteka
Miejsce, w którym miała wziąć ślub Carrie Bradshaw z Seksu w wielkim mieście, ale nie wzięła, bo Mr. Big jej uciekł. Przepiękny budynek. Gdybyśmy mieli taką bibliotekę w Trójmieście, to chyba bym w niej zamieszkała. Omijajcie tylko szerokim łukiem tamtejszy sklepik, bo można zbankrutować, tyle cudowności. Warto też pamiętać o szanowaniu przestrzeni mieszkańców, którzy korzystają z biblioteki w celu pracy, opracowywania materiałów, czy po prostu czytania książki dla przyjemności. Tam, gdzie jest tabliczka, aby nie wchodzić i nie robić zdjęć, nawet jeśli jest pięknie – a jest – stosujemy się do prośby z tabliczki.
19. Vision Expo
Tu to będzie niespodzianka. Jestem tymi targami lekko zawiedziona. Chyba po prostu postawiłam im za wysoko poprzeczkę. Że Nowy Jork, że Hameryka, że och i ach, widziałam relację parę razy w mediach społecznościowych. No cóż. DUŻO mniejsze od targów europejskich takich jak Mido, czy opti, gdzie mamy po 6 hal, których nie sposób obejść w trzy dni. Dodatkowo targi europejskie to jedna wielka impreza, wszędzie muzyka, jedzenie, alkohol, a na Vision Expo? Kawa i to tylko u tych największych. (Z tym, że nie ma alkoholu to akurat całkiem dobrze. + nie ma basenów z roznegliżowanymi kobietami, co jeszcze bardziej na plus.) Wystawcy mówią wprost, że jest skromnie, bo drogo. Za wszystko trzeba dodatkowo zapłacić.
Spotkałam na targach kilka świetnych osób, łącznie z wystawcami z Polski oraz Glamoptometrist, czy Coco and Breezy i nie tylko, ale same targi niestety żadnego wrażenia i efektu WOW na nas nie zrobiły. Największe wrażenie zrobiła na mnie fotochromowa soczewka kontaktowa Acuvue, której nie ma jeszcze w Polsce i nie mogłam jej wcześniej zobaczyć. Film z tego w jaki sposób się zabarwia, zobaczycie na Instagramie w wyróżnionej relacji „Vision Expo”.
20. Korzystaj dla siebie, nie dla zdjęć
Rozglądaj się, zaglądaj w małe uliczki, zwłaszcza na Brooklynie. W świecie Instagrama, kiedy każdy chce mieć ładne zdjęcie, wiele osób idzie przed siebie do celu, bo w przewodniku napisali, że tu i tam są legendarne i najlepsze zdjęcia w Nowym Jorku. Takich przewodników z poradami jest mnóstwo, ale najważniejsze jest to, co zostanie w Twojej głowie i wspomnieniach. Warto czasem odłożyć telefon z aparatem i po prostu oglądać oczami, nie kamerą. Oddychać, czuć wszystkimi zmysłami, a nawet wyłączyć myślenie i być tylko tu i teraz.
______
Ja wiem, wiem… Nie jest to relacja w całości w stylu „och i ach”, ale za to jest maksymalnie szczera.
Jestem w Nowym Jorku zakochana po uszy i po raz pierwszy od wyjazdu z Wrocławia, ryczałam jak dziecko, wyjeżdżając z tego miasta. Głównie ze względu na ludzi, którzy są przemili i bardzo uprzejmi, ale również ze względu na to, że lubię takie miejsca jak Nowy Jork, zatłoczone, głośne, pełne życia i muzyki. Pewnie dlatego wyprowadziliśmy się na wieś. Logiczne, prawda?
______
______________________
Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa (lub mojego M., jeśli ja na nich jestem), dlatego bardzo proszę ich nie kopiować.
utworzone przez Justyna Nater | wrz 10, 2018 | Lifestyle
W dzisiejszych czasach w Internecie aż huczy od informacji o ochronie środowiska, o ilości śmieci jakie nas zalewają, o szkodliwości plastiku, o segregacji odpadów itp.
A ja mam dzisiaj do Was tylko jedno pytanie.
Właściwie do osób, które noszą soczewki kontaktowe…
Gdzie wyrzucacie swoje soczewki, po zdjęciu ich z oczu?
Do kosza na śmieci?
A może spłukujecie je w toalecie?
Ostatnio zadałam to pytanie kilku osobom i… niestety w większości przypadków usłyszałam, że zużyte soczewki lądują w toalecie.
Czy wiecie, że każdego roku miliardy (MILIARDY!) zużytych soczewek spłukiwane są w toaletach?
Niedawno odbyło się spotkanie American Chemical Society (ACS), na którym to naukowcy z Uniwersytetu w Arizonie (Arizona State University) zwrócili uwagę na zagrożenie dla środowiska, jakie wywołują spłukiwane w toalecie soczewki kontaktowe. Wydaje się, że to wręcz nieprawdopodobne – przecież soczewki są takie malutkie… Niby co złego mogłyby zrobić naszemu środowisku?
A jednak!
Na podstawie badań wyżej wymienionych naukowców około 15-20% użytkowników soczewek kontaktowych w Stanach Zjednoczonych spłukuje soczewki w umywalkach lub w toalecie. Obliczenia naukowców wykazały, że jeżeli około 45 milionów Amerykanów nosi soczewki kontaktowe, to rocznie jest to około 1,8 – 3,36 miliarda soczewek, które trafiają do odpływu.
To oznacza około 20-23 TONY tworzywa sztucznego w ściekach w skali roku.
Soczewka kontaktowa spłukana w toalecie, trafia do oczyszczalni ścieków. Nie ulega pełnej biodegradacji, pozostaje w wodzie pomimo filtracji w postaci mikroplastiku.
O mikroplastiku oraz plastikowych odpadach jest coraz głośniej. Organizowanych jest coraz więcej kampanii w obronie środowiska… Chociaż czasem mam wrażenie, że to i tak, kolokwialnie mówiąc, walenie głową w ścianę, bo człowiek produkuje dziennie taką ilość śmieci, że niedługo po prostu w nich utoniemy (i to dosłownie) i nikt nie będzie w stanie nas przed tym uratować…
Może słyszeliście o „Wielkiej Pacyficznej Plamie Śmieci”?
Wikipedia mówi tak:
Wielka Pacyficzna Plama Śmieci – duże dryfujące skupisko śmieci i plastikowych odpadów utworzone przez prądy oceaniczne w północnej części Oceanu Spokojnego między Kalifornią a Hawajami. Odkryta w 1997 przez Charlesa Moore’a. Druga, podobna, znajduje się bardziej na zachód, pomiędzy Hawajami a Japonią.
Szacowana masa dryfującej plamy wynosi 45-129 tys. ton, ma powierzchnię aż 1,6 mln km² i zbudowana jest w 99,9% z tworzyw sztucznych[2], z czego większość to materiał fotodegradowalny, który nie ulega pełnemu rozkładowi, lecz rozpada się na pył[3]. Większość plastikowej materii unoszącej się w oceanach jest rozłożona do postaci pyłu tworzącego nie zwartą masę, lecz zawiesinę. Ilość tego typu plastikowych odpadów unoszących się w północnym Pacyfiku bywa szacowana z grubsza na 100 mln ton[4]]
Nie wyrzucaj soczewek kontaktowych do toalety, nie spłukuj w umywalce.
Wyrzuć je do kosza! Najlepiej do pojemnika przeznaczonego do segregacji.
Soczewki kontaktowe (w samych Stanach Zjednoczonych !!) spłukiwane w toalecie
to około 20-23 TONY tworzywa sztucznego w ściekach w skali roku.
A gdyby dodać do tego państwa europejskie i azjatyckie?
Aż strach pomyśleć.
Bardzo wartościowy materiał wideo o plastiku właśnie, nagrany przez Kasię Gandor, który każdy powinien zobaczyć –
kliknij w zdjęcie i przejdź do filmu:
Źródła:
https://asunow.asu.edu/20180819-discoveries-asu-scientists-1st-nationwide-study-environmental-costs-contact-lenses
https://nyti.ms/2MX23Ch
https://plan.core-apps.com/acsboston18/abstract/28f9ab41-837f-46ef-8655-feb59aa75cb3
Zdjęcia: Unsplash
utworzone przez Justyna Nater | cze 9, 2018 | Lifestyle
Jeśli ten tekst będzie dla kogoś zbyt brutalny, to odsyłam na inne blogi, gdzie ptaszki ćwierkają, pieski uśmiechają się do zdjęć, a okulary na tych zdjęciach występują wyłącznie jako element ozdobny, żeby zdjęcie się lepiej „klikało” w souszjal midjach.
Jestem wkurzona i od dzisiaj nie będę kontrowersyjnych wpisów komentować w stylu „Ja bardzo przepraszam, ale chciałam powiedzieć, że bardzo przepraszam, no bo wiem, że możecie się mylić, choć bardzo przepraszam, bo przecież może się nie mylicie, za co też bardzo przepraszam, bo przepraszam, że przepraszam.” Nie. Od dzisiaj przy każdej okazji będę wklejać wszędzie do znudzenia link do tego tekstu i może wreszcie dotrze on do większej ilości osób i nasze społeczeństwo zrozumie, że wieczna wiara w farmaceutyczno-medyczno-lekarsko-jakąkolwiekinną-konspirację jest BEZ SENSU.
Ja wiem, że grawitacja nie istnieje, ziemia jest płaska, nikt nigdy nie był na księżycu i takie tam. Ale jednego jestem pewna – OPTOMETRIA istnieje, nasze oczy istnieją, choroby oczu niestety również, wady wzroku także, a jakby to powiedzieć – zmysł wzroku dostarcza nam ponad 80% informacji o otaczającym nas świecie. To kurde sporo, prawda? To może jednak warto raz odłożyć konspiracyjne halucynacje na bok i zastanowić się, jakby to było, gdybyśmy teraz musieli zamknąć oczy i już nigdy nie mogli ich otworzyć?
Bo tak to się może skończyć, kiedy zaczniemy ignorować nasz wzrok albo kiedy w ogóle nie zadamy sobie trudu, żeby o niego zadbać i będziemy ślepo (dosłownie ślepo) wierzyć szamanom-oszołomom.
Dlaczego jestem taka zdenerwowana?
Zawsze staram się pisać miło, spokojnie, czasem z lekkim żartem.
Ale dzisiaj wybaczcie – albo i nie wybaczcie, bo miałam już nie przepraszać – puściły mi nerwy i właśnie ten pierwszy raz napiszę oficjalnie, co tak naprawdę o tym wszystkim myślę.
Bo ileż można walić głową w ścianę?
Kilka tygodni temu walczyliśmy po raz drugi z autorem tekstu, który namawiał czytelników do używania wody utlenionej zamiennie z płynem do soczewek.
Czyli rozumiecie, woda utleniona do pojemniczka, soczewka ciach w tę utlenioną, a potem ciach do oka. Strasznie jestem ciekawa, czy znalazł się odważny śmiałek, który wypróbował metodę. Autor gdzieś coś usłyszał, jednym uchem wpadło, drugim wypadło. Coś tam sobie połączył i wyszło mu, że woda utleniona jest zamiennikiem płynu do pielęgnacji, przechowywania i czyszczenia soczewek. Brawo Ty! Geniuszu przezierności rogówki.
Kilka miesięcy temu było pierwsze podejście, a przynajmniej pierwsze, które wyłapaliśmy. Wtedy do akcji włączyły się duże profile takie jak Crazy Nauka, czy To Tylko Teoria. Połowa internetu została zbanowana przez właściciela strony, która te farmazony o wodzie utlenionej publikowała, druga połowa nie zdążyła się zorientować, co się dzieje.
Na drugą połowę przyszedł czas za drugim razem. Nic nie zdziałaliśmy, mimo że walczyło wiele osób. Komentarze skasowano, wszystkich nas zablokowano. Artykuł został, wisi sobie na tamtej stronie, a autor wdzięcznie na jego zakończenie zabezpieczył się dopiskiem, że on za nic nie odpowiada.
Moja koleżanka optometrystka Monika Niklas, napisała chwilę później świetny tekst o wodzie utlenionej, który został tu opublikowany, ale zakładam, że trafił do kilkudziesięciu osób, które go doczytały może do połowy. Jakby ktoś chciał nadrobić teraz, to jest TUTAJ. I pięknie wyjaśnia o co chodzi z tym płynem do soczewek i wodą utlenioną. W którymś kościele dzwoniło, tylko szamani nigdy nie wiedzą w którym.
I sytuacja sprzed kilku dni, która mnie sprowokowała do napisania tego tekstu, która tak mi podniosła ciśnienie, choć wiele osób mówi „Weź się nie przejmuj, to selekcja naturalna”.
Nie umiem się nie przejmować. Ktoś musi. Niby „szkoda nerwów”, ale jak nikt nie będzie reagował na takie rzeczy, to do takich sytuacji będzie dochodziło znacznie częściej!
Już mówię, co się wydarzyło, chociaż osoby, które śledzą relację @dbajowzrok na Instagramie, bardzo dobrze wiedzą, co się wydarzyło. I z tego miejsca bardzo dziękuję wszystkim, którzy przyłączyli się do bojkotu materiału – transmisji live, opublikowanej przez oszołoma – bo przepraszam, nie jestem w stanie nazwać go inaczej.
Pan z zasięgiem x-dziesiąt tysięcy ludzi wielbiących jego „umiejętności” zrobił live, który zaczął od informacji, że budowy oka uczył się z google i po angielsku, no i w ogóle jakim prawem w polskich materiałach nie ma ani słowa o mięśniu rzęskowym! To najważniejszy mięsień w oku, ale jakoś się go pomija, no właśnie, specjalnie się go pomija! To jest ta konspiracja! Specjaliści nie chcą, żeby ktokolwiek wiedział o jego istnieniu!
Z perspektywy doświadczenia gabinetowego, kiedy czasem tłumaczę pacjentom, gdzie jest rogówka, siatkówka, która to tęczówka i że źrenica to tak naprawdę otwór, a nie czarna plama – i już to wywołuje zdziwienie, a otwór źreniczny często wręcz zaniepokojenie, mogę śmiało powiedzieć, że w podstawowym schemacie budowy oka nie ma potrzeby pisania o mięśniu rzęskowym, utrzymującym soczewkę wewnątrzgałkową. Chociaż sama ZAWSZE mówię o nim przy okazji tłumaczenia konieczności noszenia okularów do czytania po 40. roku życia lub osobom, które mają problemy z akomodacją, za którą te właśnie mięśnie są odpowiedzialne.
Wracając do pana szamana – mówi, że się uczy z internetu, a potem rzuca hasłem „okulary nie są korygujące, okulary są uzależniające”…
Pojawiają się komentarze pierwszych optometrystów i optyków, że opowiada bzdury, na co on mówi w formie 15x kopiuj wklej : „ja zdaję sobie sprawę, co szkoła potrafi zrobić z człowiekiem przez 6 lat studiów (…)” albo „Otwórz umysł”.
Wszystkie tego typu sytuacje mają jeden wspólny mianownik. Ich autorzy próbują przekonać publikę, że osoby komentujące nie mają dobrych intencji, że się boją utraty klientów, problemów zarobkowych, że tak naprawdę chcemy po prostu zarobić na cudzym nieszczęściu, że chcemy zdzierać pieniądze za coś, na co są darmowe / domowe sposoby.
Mam jedno pytanie …
– wiedząc, że tacy szamani mogą zaszkodzić społeczeństwu, że odstawiając okulary korekcyjne możemy doprowadzić do pogłębienia wady wzroku, że stosując ćwiczenia bez konsultacji ze specjalistą, możemy wywołać problemy z widzeniem obuocznym, że nie nosząc okularów przeciwsłonecznych i patrząc w słońce możemy delikatnie mówiąc przysmażyć sobie siatkówkę, że nie chodząc regularnie na badania wzroku, nasze widzenie może być zagrożone przez bezobjawową chorobę np. jaskrę…
Czy widząc to wszystko, nie powinniśmy raczej siedzieć cicho?
Przecież w końcu… im gorzej Wy widzicie, tym więcej my mamy pracy! Czy się mylę?
Wydaje mi się, że w celach zarobkowych to właśnie powinniśmy przyklaskiwać wariatom i zacierać rączki.
Ale nie – mamy wiedzę, OD PODSTAW, nie od Wujka Google tylko wystudiowaną przez wiele lat. Znamy wyniki badań naukowych, przeprowadzanych NA LUDZIACH – gdzie na przykład obserwuje się „zachowanie” wady wzroku w wybranej grupie pacjentów przy określonych czynnikach. I chcemy ją wykorzystać, żeby pomagać, bo LEPIEJ ZAPOBIEGAĆ NIŻ LECZYĆ!
Oczywiście, że okulary kosztują i optyk zarabia na ich sprzedaży, ale pogarszaniu wzroku naszego społeczeństwa winne jest środowisko, tryb życia, tryb pracy, nasze przylepienie do smartfonów, nasze zaniedbania itd.
Okulary nie są uzależniające.
Autor tej świetnej relacji live mówi, że „jak raz założysz okulary to już ich nie zdejmiesz”. No nie zdejmiesz, bo korygują one wadę wzroku i zapewniają komfortowe widzenie, to po co je ściągać?
Nie lubisz nosić okularów? Wybierz się do kontaktologa na dobór soczewek kontaktowych. Skonsultuj się w sprawie ortokorekcji, laserowej korekcji wzroku, czy chirurgicznej wymiany soczewki wewnątrzgałkowej. Ale nie odkładaj okularów na półkę, bo to Ci NIC NIE DA.
Mało tego – są wyniki WIARYGODNYCH badań naukowych, które potwierdzają, że niewłaściwa (za mocna lub za słaba) korekcja krótkowzroczności lub jej całkowity brak może prowadzić do jej progresji. Ale, co też ważne (bo już pojawiały się komentarze – „Mam od urodzenia -0.5, nie noszę okularów i wada nie postępuje”) – nie każda krótkowzroczność jest postępująca.
Chociaż to dosyć przerażające, kiedy do gabinetu trafia pacjent, mówi, że na badanie przyjechał samochodem, w badaniu wychodzi jakaś …. „ciekawa” powiedzmy delikatnie wada, a on na pytanie jak tu dojechał??? odpowiada „no wie pani… jeżdżę tak od wielu lat, już się przyzwyczaiłem”.
Czy naprawdę chcemy żeby ludzie odłożyli okulary i byli w takim stanie uczestnikami ruchu drogowego? No ja nie chcę. Przestanę wychodzić z domu.
Chcesz ćwiczyć wzrok? Świetnie! Ćwiczenia rozluźniające napięcie mięśni okoruchowych i mięśnia rzęskowego są DOBRE, ale naprawdę powinieneś je wykonywać pod okiem specjalisty, bo nieprawidłowe ich wykonywanie może zaszkodzić i wywołać problemy z widzeniem obuocznym, które później ciężko będzie wyprowadzić.
Nie żyj konspiracyjnym snem.
Wszyscy na nas zarabiają! Na mnie również!
Cokolwiek kupujesz, robisz, gdziekolwiek jedziesz, cokolwiek jesz – ktoś na Tobie zarabia. Specjaliści też. Czy to, że w restauracji ktoś podaje Ci danie za 39 zł, które wykonane jest z takich produktów, że sam zapłaciłbyś za nie kilkanaście zł i nakarmił całą rodzinę, oznacza, że przestaniesz chodzić do restauracji, bo ten okropny właściciel chce na Tobie zarobić?
Czy przestaniesz robić wszystkie rzeczy, dzięki którym ktoś na Tobie zarabia, żeby tylko wredny właściciel nie zarobił na Tobie złamanego grosza?
NIE.
Na mnie też zarabiają lekarze do których chodzę, a uwierz – chodzę do wielu!
Tak długo jak żyję, a oni czuwają nad moim zdrowiem – mogą na mnie zarabiać.
P.S. 1
Wada wzroku to nie choroba. Nie leczymy jej. Korygujemy ją okularami.
P.S. 2
Prezbiopia – potrzeba noszenia okularów do czytania po 40. roku życia – to (a to niespodzianka) też nie choroba!
P.S. 3
Astygmatyzm to wada wzroku, ani oczy, ani nic innego nie krwawi, kiedy występuje astygmatyzm.
P.S. 4
Antyrefleks nie powoduje zwiększenia podatności soczewek okularowych na zabrudzenia. Antyrefleks sprawia, że soczewka przed okiem staje się dla niego „niewidoczna”, bo nie odbija promieni światła. Dlatego może się wydawać, że widać więcej zabrudzeń, których nie zauważylibyśmy w soczewkach bez antyrefleksu.
P.S. 5
Zarysowanych soczewek okularowych nie da się wypolerować pastą do zębów! To znaczy… te powierzchniowe, być może… da się – ale razem ze wszystkimi powłokami, jakie się na nich znajdują. Jeśli nie szkoda nam wydanych pieniędzy, to w sumie śmiało.
P.S. 150
Proooooszę. Weryfikujcie wiedzę „zdobywaną w internecie” oraz wykształcenie osób, które ją przekazują.
Zdjęcie wyróżniające: Data Gogia / Unsplash
utworzone przez Justyna Nater | cze 7, 2018 | Lifestyle
Przyłączam się dzisiaj do bardzo mądrej i potrzebnej akcji Dagmary (Socjopatka) oraz Ani (Blue Kangaroo) – #CoPoMaturze, skierowanej do tegorocznych maturzystów.
Robię to z tym większą radością, że dokładnie w tym roku minęło 10 lat od mojej matury, a wciąż mam wrażenie, jakby to wszystko działo się dosłownie przed chwilą.
Drogi Maturzysto! Jeśli trafiłeś na ten tekst po nitce całej akcji, być może nie wiesz kim jestem, więc szybko się przedstawię.
Jestem optometrystą, optykiem okularowym – absolwentką Politechniki Wrocławskiej, którą ukończyłam 4 lata temu. Prowadzę bloga Dbaj o wzrok, na którym właśnie jesteś, od ponad dwóch lat pracuję w Zarządzie Polskiego Towarzystwa Optometrii i Optyki. Walczę o to, aby przekonać społeczeństwo do regularnych badań wzroku. Przygotowuję ogólnopolską konferencję Eye Care Conference, która odbędzie się jeszcze w tym roku, w Warszawie, w październiku. Prowadzę szkolenia dla firm, piszę artykuły branżowe, a po godzinach jestem żoną wspaniałego człowieka, którego poznałam kilka tygodni przed obroną pracy magisterskiej.
Czy tekst o rozterkach pomaturalnych można zacząć od słów „Kiedy byłam mała…”?
Tak właśnie chciałabym zacząć.
Kiedy byłam mała chciałam być astronautką, chociaż zanim dotarło do mnie, że w ogóle istnieje coś takiego jak kosmos, marzyło mi się zupełnie coś innego – chciałam pracować w sklepie rybnym i nakładać śledzie przez woreczek. No ale myślę, że ten temat dzisiaj możemy pominąć, bo ostatecznie to prawdopodobnie mogłabym to robić i bez matury.
Księżyc był „kołegą”, znałam gwiazdozbiory i chciałam być pierwszą kobietą na Plutonie. Tak było.
Ale pewnego dnia w gimnazjum zaczęliśmy przerabiać optykę, bieg promieni przez soczewki, zwierciadła i rozszczepienie światła. Totalnie odleciałam na tym punkcie. Wiedziałam już, że optyka to kierunek dla mnie, choć po drodze dosyć poważnie rozważałam jeszcze psychologię.
Kiedy dokładnie padła decyzja o studiach z optometrii, szczerze mówiąc nie pamiętam, ale wiem, że na pewno chciałam studiować optometrię już w momencie rozpoczynania studiów pierwszego stopnia z optyki okularowej.
Czy wynik egzaminu maturalnego ma znaczenie?
Drogi maturzysto, który czekasz właśnie na wyniki egzaminu maturalnego… Często w swoim życiu spotkasz się z opinią, że matura to nic takiego, że biorąc pod uwagę egzaminy na studiach to „pryszcz”.
Ja też czasami mówię, że na studiach matura jest co semestr, a studniówka co tydzień, ALE…
Matura jest ważna z jednego bardzo oczywistego powodu – dla osób, które chcą dostać się na wymarzone studia, jest to być albo nie być, ponieważ wyniki z tego egzaminu liczą się podczas rekrutacji.
Nie jest to jednak egzamin, który definiuje Ciebie, jako człowieka. Nie załamuj się, jeśli jego wynik nie będzie satysfakcjonujący. Czasami życie pisze swój własny scenariusz. Na większość spraw mamy wpływ osobiście, ale są też takie sytuacje, na które go nie mamy. Bardzo trywialnym przykładem takiej sytuacji jest po prostu tak zwany „gorszy dzień”, który każdy z nas ma prawo mieć, a który w połączeniu ze stresem, może spowodować, że nawet najlepszy uczeń położy egzamin z przedmiotu, który jest jego konikiem.
Jak mi poszło?
Jeśli mam pisać na podstawie własnych doświadczeń, to powiem otwarcie, że sama nie byłam zadowolona z wyników swojej matury, choć nie były wcale złe. Miałam wtedy problemy z kręgosłupem, siedzenie w ławce dłużej niż pół godziny w jednej pozycji sprawiało, że zaczynały mi po prostu bez kontroli lecieć z bólu łzy i nie do końca byłam w stanie się na wszystkim skupić. Poza tym przeokropnie zjadał mnie stres. Nie byłam zadowolona, bo po prostu czułam, że było mnie stać na więcej.
Dostałam się jednak na wymarzone studia we Wrocławiu na Politechnice Wrocławskiej i szczerze mówiąc, gdybym dzisiaj miała podejmować te wszystkie decyzje jeszcze raz – nie zmieniłabym żadnej.
Czy studia są „obowiązkowe”..?
W moim bliskim otoczeniu jest wiele osób, które nie studiowały wcale lub studiowały, ale z różnych względów nie ukończyły studiów. O jednej z tych osób mogłabym napisać książkę, na temat tego jak bardzo ją podziwiam i jak mi imponuje to, co osiągnęła mimo braku dyplomu.
Nie każdy człowiek, żeby robić to, co w życiu kocha, musi ukończyć kilkuletnie studia. Najważniejsze jest wiedzieć mniej więcej w którą stronę chcemy zmierzać.
Mało tego, uważam z perspektywy czasu, że osoby, które nie potrafią sprecyzować swoich pomysłów na życie od razu po ukończeniu szkoły średniej i po prostu nie wiedzą jaką pójść drogą, nie muszą, a nawet nie powinny podejmować decyzji na siłę.
Jeśli jednak na przykład wiesz, że na pewno chcesz studiować na Politechnice lub na Uniwersytecie, to warto zapisać się na jakiś najmniej dla Ciebie „kłopotliwy” kierunek i przebrnąć chociaż pierwszy rok, a potem spróbować go zmienić. A to dlatego, że wiele przedmiotów na pierwszych semestrach się powtarza, więc okazuje się, że w późniejszym czasie można je z powodzeniem przepisać i nadrobić jakieś przedmioty kierunkowe, o ile takie pojawią się już w pierwszych semestrach.
Czego naprawdę (nie) chcesz…
To może się wydawać dziwne, ale czasem ważniejsze od tego, czego na pewno chcę, jest uświadomienie sobie, czego na pewno nie chcę robić.
Rzadko kiedy na etapie 18 roku życia dokładnie wiemy czego chcemy. Ale za to, przeważnie wiemy, czego na pewno nie.
Jeśli miewasz tego typu wątpliwości lub jesteś całkowicie pogubiony, spróbuj spokojnie usiąść z kartką i długopisem i wypisz na tej kartce przykłady zawodów, czy zajęć, których na pewno nie chcesz wykonywać, a potem spróbuj wyciągnąć z tej listy jakiś wniosek.
Dlaczego optometria?
Dlaczego wybrałam optometrię? Tak jak już pisałam – fascynowała mnie optyka. Optometria po pierwsze brzmiała dla mnie wtedy egzotycznie.. Trudne, ciekawe słowo, którego nikt w moim otoczeniu nie znał (i do tej pory tak jest w 70% przypadków), ale wiedziałam również, że po tych studiach mogę pomagać ludziom, nie będąc lekarzem.
Lekarzem nie mogłam zostać, bo panicznie boję się igieł, rozciętej skóry, źle reaguję na krew i nigdy w życiu moja psychika nie udźwignęłaby zgonu pacjenta.
Okuliści co prawda ze zgonami mają do czynienia (jeśli w ogóle) znacznie rzadziej niż np. chirurdzy, ale mimo wszystko bywają takie zmiany chorobowe w oczach, których po prostu nie byłabym w stanie nawet obserwować w lampie szczelinowej, bo jednak moja psychika jest na to zdecydowanie za słaba.
„Nowe życie”
Studia ogólnie rzecz biorąc to najlepszy czas mojego życia. Poznałam wielu wspaniałych ludzi, spędziłam z nimi dużo czasu, a poza tym zamieszkałam sama we Wrocławiu, oddalonym od domu rodzinnego Świnoujścia o 500 km. Moja rodzina była przekonana, że umrę z głodu i wrócę do domu po miesiącu, ale nic takiego się nie wydarzyło. Mało tego, od razu po rozpoczęciu pierwszego semestru zaczęłam robić kurs na prawo jazdy kat. A i B, który kilka miesięcy później udało mi się zakończyć egzaminem i dokumentem potwierdzającym jego zaliczenie. Jeśli zapytasz, jak udało mi się to pogodzić z zajęciami i z tym nowym studenckim życiem, od razu odpowiadam – było znacznie łatwiej, niż gdybym miała to zrobić kilka semestrów później, więc uważam, że jeśli nie masz prawa jazdy, a chcesz je mieć i masz możliwości finansowe, to warto pójść za ciosem i zrobić je od razu.
Strach przed wyfrunięciem z gniazda
Jeśli boisz się wyjazdu z domu – a znam osoby, które były z tego powodu niesamowicie przerażone – nie bój się – to Twoja przyszłość, Twoje pierwsze samodzielne kroki, Twoje własne życie. Ja jestem jedynaczką, przed studiami poza domem sama byłam dosłownie kilka razy. Nie wiedziałam, czy odnajdę się w nowej sytuacji, a potem okazało się, że oczywiście tęsknię za rodziną, ale jestem naprawdę szczęśliwa, a dodatkowo samodzielność przynosi niewyobrażalną satysfakcję.
Fascynująca optyka!
Jeśli do dzisiaj nie wiesz jaki kierunek wybrać, polecam optykę. Jako optyk okularowy możesz robić okulary, pracować w salonie optycznym lub w dużej firmie zajmującej się produkcją soczewek okularowych. Poznasz wiele bardzo ciekawych technologii. Będziesz mieć możliwość uczestnictwa w niezwykle inspirujących targach optycznych, na których przedstawiane są nowości w oprawach okularowych, materiałach, urządzeniach, fascynujących technologiach itp. To naprawdę bardzo przyszłościowa branża!
Chcesz pomagać ludziom, dawać im wyraźne i komfortowe widzenie, lubisz kontakt z ludźmi, lubisz się rozwijać? Zachęcam do studiowania optometrii. Satysfakcja gwarantowana!
Twoja własna poprzeczka
Ale pamiętaj – cokolwiek postanowisz – kieruj się tym, czego sam chcesz, nie tym, czego ktokolwiek od Ciebie oczekuje. Spełnianie oczekiwań innych nigdy nie przyniesie Ci stuprocentowej satysfakcji, chyba że te oczekiwania pokrywają się z Twoimi planami i marzeniami.
Stawiaj sobie wysoko poprzeczkę, ale nie bądź dla siebie surowy, jeśli po drodze do niej nie doskoczysz i zaliczysz upadek lub nawet kilka. Najważniejsze jest umieć się podnieść i wytrwale iść dalej do celu.
Powodzenia!
P.S.
Na rozweselenie – maturzystka 2008 :)
Mgr inż. – optometrystka 2018 :)
Jeśli również chcecie przyłączyć się do akcji #CoPoMaturze, zapraszam na bloga Dagmary Socjopatka lub Ani Blue Kangaroo :)
Zdjęcie wyróżniające: Lacie Slezak / Unsplash
utworzone przez Justyna Nater | kwi 30, 2018 | Lifestyle
Młodzi, ambitni i uzdolnieni, a przy tym pełni empatii i niezwykle inspirujący. O kim mowa?
Patrycja Zalejska i Kirył Konowałow – twórcy Kołobajek – dotykowych książek dla dzieci niewidomych i słabowidzących. Mieszkają w Łodzi, którą znają chyba jak własną kieszeń, bo kiedy udało nam się spotkać właśnie w tym mieście, opowiadali o nim tak ciekawie, że niejeden przewodnik z pewnością nie zaciekawiłby mnie tak, jak oni.
Już w grudniowym tekście z propozycjami na prezenty świąteczne, podrzucałam Wam Kołobajki, ale doszłam do wniosku, że o pracy tej wspaniałej dwójki ludzi koniecznie trzeba napisać dużo więcej. Chciałabym, żebyście poznali ich projekt i działalność. Po naprawdę bardzo przyjemnym wieczorze w urokliwej łódzkiej kawiarence, Patrycja i Kirył zgodzili się, specjalnie dla Was, opowiedzieć o swojej pracy.
Jak to się właściwie stało, że zajęliście się produkcją książek dotykowych? To bardzo ciekawe, ale nietypowe zajęcie! Skąd pomysł na taki projekt?
Kirył: Zaczęło się od Partycji. Wzięła ona udział w warsztatach z tyflografii, po których stworzyła swoją pierwszą bajkę dotykową – Kopciuszka. Zgłosiła ją na konkurs “Manufaktura książki“ i… zajęła pierwsze miejsce! Biorąc udział w kolejnych edycjach Manufaktury, dwa razy była pierwsza, a raz zdobyła wyróżnienie. Jej bajki zaczęły jeździć po Polsce i Europie, jako przykład dobrze zaprojektowanych tyflografii dla dzieci. Z jej projektu zostało powielonych 20 kopii bajek w Projekcie “Czytam Dotykiem”. Ja natomiast, jako student Zarządzania Kulturą zauważyłem ogromny potencjał w jej bajkach i zaproponowałem, by sporadyczną hobbystyczną działalność przekuć w coś większego. Tak zaczęła się nasza przygoda.
Dwoje utalentowanych ludzi połączyło siły. To się musiało zakończyć bardzo ambitnym projektem! A powiedzcie nam w takim razie, dla kogo przeznaczone są Wasze książki?
Patrycja: Bajki dotykowe docelowo służą do zabawy i rehabilitacji dzieci niewidomych i słabowidzących. Rozwijają one wyobraźnię, pozwalają poznać rzeczy niedostępne na co dzień, a przede wszystkim pozwalają “zobaczyć” dotykiem ilustrację bajki. Zauważyliśmy jednak, że dzieci widzące również chętnie bawią się książką dotykową, a dorośli z zainteresowaniem przystają, by przynajmniej obejrzeć, co to takiego. Bajka wpisuje się także świetnie w nurt rozwoju sensorycznego dziecka.
A czy możecie nam zdradzić, jak powstaje taka Kołobajka?
K.: Możemy opowiedzieć na przykładzie naszej pierwszej bajki dotykowej pt. Morskie Przygody Kapitana Seo. Cały czas usprawniamy proces produkcji – w tym momencie produkcja 10 książek trwa około dwóch tygodni. Czas ten został skrócony, dzięki pomocy kilku lokalnych firm. Mowa tu o wycinaniu laserowym (firma Reycast) oraz hafcie komputerowym (firma Eurohaft). Myślimy o własnym ploterze laserowym, ale pozostaje on na razie w sferze marzeń. Używamy drukarki brajlowskiej do druku tekstów brajlem na folii, drukarki 3d do druku armaty oraz drukarki atramentowej do czarnodruku – zwykły druk. W wersji książki na obręczach zakuwamy oczka kaletnicze, za pomocą praski i robimy otwory wiertarką ze specjalnym wiertłem zrobionym dla nas przez Janusza Czekaja. Na co dzień posługujemy się także cudowną kostką introligatorską. Część elementów tworzymy od podstaw, część jest prefabrykowana, ale całość jest składana ręcznie. Dzięki temu każdy taki egzemplarz ma duszę. Do składania książek często oglądamy bajki animowane albo słuchamy audiobooków – dzięki temu „stężenie bajki w bajce” wynosi 100%!
Miałam przyjemność oglądać i czytać Wasze bajki i jestem pod naprawdę ogromnym wrażeniem pracy, jaką wkładacie w ich tworzenie. Z jakich materiałów korzystacie przy ich produkcji?
P.: Staramy się, używać jak najbardziej różnorodnych w dotyku materiałów, jednocześnie zachowując spójność i nie wchodząc w kicz.
Podstawą – ramą – jest tektura i płótno introligatorskie. Ich używania uczyliśmy się od naprawdę wytrawnych specjalistów – Aleksandry i Tomasza Fularskich z firmy Estimo. Na stronach można też znaleźć glutowaty silikon, zimną miedź, mięciutkie futerko, szorstki papier ścierny, twarde muszelki, zwiewny materiał, włochate kokosy, niekoniecznie w tej kolejności ;)
Glutowaty silikon robi wrażenie! Miałam okazję podotykać elementy z Kapitana Seo, oczywiście z zamkniętymi oczami. Bardzo ciekawe i muszę przyznać wyjątkowo realne „doznania”.
A co jest najtrudniejsze w stworzeniu takiej bajki? Wymyślenie historii, czy tworzenie dotykowych elementów?
P.: Najtrudniejsze jest znalezienie dostawców i rozwiązań technologicznych. Jednym z naszych największych wyzwań było sprawienie by armata wydawała dźwięk. Przy 6 milimetrach maksymalnej wysokości obrazka, umieszczenie tam źródła dźwięku bez elektroniki spędzało nam sen z powiek przez kilka dobrych miesięcy. Ostatecznie, we współpracy z Fablabem Łódź, udało nam się znaleźć rozwiązanie w postaci dźwięku wydawanego na zasadzie pneumatycznej, w korpusie drukowanym 3d. Historia zazwyczaj przychodzi sama. Gorzej, jeśli uprzemy się, by tekst był wierszowany trzynastozgłoskowcem. Dwa tygodnie zajęło Kiryłowi dopieszczenie zaledwie 32 wersów tekstu.
Zaledwie, a raczej aż! 32 wersy bajki to chyba jednak wcale nie tak mało! Dwa tygodnie to według mnie świetny czas! :)
Czy konsultujecie się z osobami słabowidzącymi lub niewidomymi w trakcie tworzenia swoich książek?
K.: Konsultujemy się z osobami niewidomymi (dorosłymi i dziećmi), tyflopedagogami, rodzicami. Opinie i rady są dla nas niezwykle cenne – dzięki temu, że książka jest tworzona ręcznie, możemy bardzo szybko wszystkie korekty wprowadzić w życie. Bez wpływu społeczności bajka wyglądałaby zupełnie inaczej.
A jakie są Wasze plany związane z Kołobajkami? Planujecie zakup kolejnych urządzeń?
Zamierzamy rozwijać warsztat, park maszynowy i swoje umiejętności. W drodze są kolejne dwa tytuły i gra planszowa. Brakuje nam w tym momencie najbardziej funduszy na meble do pracowni (blatów i regałów). Z planów na najbliższy czas – premiera naszej oficjalnej strony internetowej. Będzie tam zakładka „marzenia”, opowiadająca właśnie o sprzęcie i urządzeniach do których dążymy. Naszym dalekosiężnym celem jest powstanie ambasady tyflodesignu, w której w kooperacji z projektantami z całego świata powstałyby rozwiązania dostępności.
To bardzo piękne i ambitne marzenia! Trzymam kciuki za ich realizację!
utworzone przez Justyna Nater | mar 23, 2018 | Lifestyle
Optometria – od słów optos – widziany oraz metreo – mierzenie – dziedzina wiedzy stosowanej. Optometria zajmuje się ochroną, usprawnieniem, zachowaniem, a także rozwojem procesu widzenia.
Optometrysta – specjalista, który ukończył studia z zakresu optometrii. Zajmuje się prawidłowym doborem korekcji okularowej oraz soczewkowej. Jest to zawód jeszcze w Polsce nieuregulowany, ale należący do systemu ochrony zdrowia. Kwalifikacje optometrysty możemy zweryfikować na przykład za pomocą Numeru Optometrysty, przyznawanego przez Polskie Towarzystwo Optometrii i Optyki, jedynie tym optometrystom, którzy uzyskali dyplom potwierdzający posiadanie odpowiednich kwalifikacji. Optometrysta nie jest lekarzem i nie leczy schorzeń układu wzrokowego, JEDNAK może wstępnie ocenić zdrowie narządu wzroku i w razie potrzeby wskazać na konieczność udania się do okulisty na dodatkowe badania. Specjalista ten pomoże również dobrać pomoce dla osób słabowidzących oraz zaplanuje i przeprowadzi terapię widzenia w przypadku problemów z widzeniem obuocznym.
Strona Polskiego Towarzystwa Optometrii i Optyki
Problemy ze wzrokiem? – okulista, optometrysta, optyk
Czy warto studiować optometrię?
15 powodów, dla których warto związać się z optometrystą :)
Problemy ze wzrokiem? – Krótki poradnik – Film rysunkowy w animacji poklatkowej
Zaufaj optometrystom – film
Klasyfikacja zawodów i specjalności – optometrysta
Koleżanki i Koledzy optometryści!
Serdeczności! Wytrwałości!
Żebyście nigdy nie otwierali kasety okulistycznej do góry nogami! (…) i żebyście NIGDY nie zwątpili, że wybór optometrii to był NAJLEPSZY wybór, jakiego mogliście dokonać!
Pamiętajcie o jednej rzeczy – dobre widzenie nie powinno być dobrem luksusowym! KAŻDY człowiek zasługuje na to, aby widzieć świat! A Wy, możecie mu w tym pomóc!
Ściskam Was bardzo mocno!
Justyna